Tytuł tego postu ma dwa powody. Pierwszy związany z miłością, drugi z … upartością, a może trochę też i z wysiłkiem fizycznym. Ale co ja Wam będę tutaj opowiadać półsłówkami. Zacznę jak to zawsze najlepiej – od początku.

Pewnie już się zorientowaliście, że Bubbel trochę mi tak zaszczepił miłość do Austrii. Jeszcze jakieś kilka lat temu Austria znaczyła dla mnie tyle samo, co Niemcy (sorry Bubbelku!). Było to spowodowane bardziej ignorancją, niż totalnym brakiem znajomości geografii (geografii mam trochę brak, jednak nie totalny brak. Ogólnie z kierunkami jest u mnie dość ciężko, co zazwyczaj zwalam na to, że jestem kobietą i mam wiele innych zalet). Miałam też w sobie taki policealny wstręt do niemieckiego (moje pierwsze w życiu wagary były właśnie z Niemca!). Moja pani profesor jechała z tym materiałowym koksem jak szalona, a ja po prostu nie mogłam ogarnąć. A mięliśmy 4 godziny w tygodniu. Strach miał wielkie oczy!

No i tak sobie żyłam w tej mojej ignorancji, jezykowstręcie, aż tu nagle bach! Bumbudubu, strzała amora we mnie strzeliła i wszystko mi się poodmieniało. Mówią, że miłość jest ślepa, ja mowię też, że i głucha. Bo, po pierwsze, Austria to teraz dla mnie oddzielna część świata, która nie ma nic wspólnego z Niemcami, a jak ktoś śmie twierdzić inaczej, to się denerwuję. Po drugie, niemiecki i austriacki to zupełnie dwie inne bajki. Austriacki jest słodki, taki zmiękczony jak podusia, taki o yummy normalnie. W dodatku do pierwszego i drugiego, to jak bym teraz mogła cofnąć czas i nie uciekać z tego Niemca, to bym była najszczęśliwsza. Ah te błędy młodości… No ale nic. Przyszło mi się teraz uczyć i idzie mi to powoli. Ale się nie poddaję. Bo co? Bo I can’t  stop, I won’t  stop. Bo i jeszcze do tego: I can’t  stop loving Austria. Naprawdę. Się zakochałam. W Bublu to już wiecie, ale w Austrii też. Przez niego. Continue reading

Kilka dni temu cofnęliśmy się w czasie. Tak dosłownie mówiąc, jakieś 200 lat, czyli mniej więcej trzy razy tyle, co ja i Bubbel mamy razem.
Po około 9 godzinach podroży z Londynu do Wiednia, wylądowaliśmy w końcu na ziemi austriackiej. Tak, 9 godzin. To żadna literówka. Tyle właśnie trwał nasz lot z lotniska Heathrow do Wiednia. Rozgorączkowany od słonecznego żaru Londyn otoczyły w końcu chmury, rozpętała się burza i tak oto utknęliśmy w samolocie przez kilka dobrych godzin.
Bubbel, zazwyczaj raczej niecierpliwy z powodu problemów technicznych, tym razem siedział cichutko jak myszka i z jeszcze większą cierpliwością spełniał każdą moja prośbę (a miałam ich tysiące, bo nic a nic nie mogłam usiedzieć na miejscu i po prostu brakowało mi zajęcia. Chciało mi się pić, potem zginęły mi słuchawki, jeszcze później chciałam pooglądać film, ale oczywiście zapomniałam sobie coś ściągnąć na komputer…Takie tam przyziemne problemy, mniej niż Bubbel regularnego podróżnika).

W końcu jednak dolecieliśmy na miejsce, gdzie przywitał nas lejący się z nieba wiadrami deszcz. Na szczęście nocleg mieliśmy zarezerwowany w hotelu Moxy – dosłownie kilka kroków od lotniska. Bardzo przyjazny, niedrogi i taki trochę cool.  Zresztą sami zobaczcie tu Moxy
Fajne jest to, że check in i check out można zrobić przez Internet, i w dniu wyjazdu można tylko wrzucić kluczyk do skrzyneczki (pod warunkiem, że nie jadło się, czy piło, niczego z mini baru) i już – żadnych kolejek przy wymeldunku.

Continue reading

Założę się, że bardzo dobrze znacie ten fakt o Wyspach Brytyjskich; tam ciągle pada. Deszcz przeplatany ze słońcem przynajmniej kilka razy dziennie. Ha-i tu nas Anglia zaskoczyła w tym roku. Od około dwóch miesięcy angielska pogoda (nie)rozpieszcza nas pustynnymi niemal gorączkami, żarem z jasnego nieba, nieistniejącym deszczem i po prostu najzwyczajniej mówiąc, latem z prawdziwego zdarzenia. Fakt stał się mitem, a Brytyjczycy oszaleli.

Ma to swoje minusy, owszem; podróż zatłoczonym metrem (bez klimatyzacji) na przykład, zwłaszcza od poniedziałku do piątku, w przymusowym sąsiedztwie zagorzałego fana Financial Times’a, który z uporem maniaka rozkłada gazetę w  przepełnionym rozgorączkowanymi ludzmi wagonie. Continue reading

Pewnie wielu z was zna taką jedną osobę, taką wariatkę pozytywnie zakręconą, która w dziedzinie prezentów, specjalnych okazji itp. ma głowę pełną pomysłów. Siedzi, myśli, kombinuje. Święta Bożego Narodzenia zaczyna 1 stycznia i już wtedy myśli, co by tutaj specjalnego zrobić, żeby każdy prezent był unikalny, godny zapamiętania i cudowny. Potem pakuje – po nocach, wczesnym rankiem, w każdej wolnej chwili. Bo opakowanie to część prezentu – bez niego nie ma magii.

I pewnie wielu z was poznało w życiu taka osobę, która uparcie, bez wahania, wierzy ciągle, że marzenia się spełniają, że wszystko dzieje się z przyczyny i, że jak się ma pomysł na coś, to się go łapie za kołnierz i się go wprowadza… w życie.

Ten post, ten pierwszy, jest właśnie dla kogoś takiego. Prezentowego geniusza z głową pełną pomysłów. nieustannych.
Ten post siedział w głowie, gotował się pod palcami, chciał się pisać, ale musiał czekać na specjalną okazję. Na dziś – 27 lipca 2018.

Sto lat Szostra:)

Pamiętasz, jak mi mówiłaś, że mam talent, że umiem pisać, że mam o czym? Wiem, że blog powstaje z jakieś osiem lat później. Że trochę czasu mi zabrało, żeby się zebrać w sobie, zdobyć na odwagę, znaleźć pomysł. Dzisiaj chyba jest wreszcie ten czas.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin moja Sis!

KC

Hanna