pedałujemy, pedałujemy, pedałujemy...

Drezyny

pedałujemy, pedałujemy, pedałujemy...

Król Jaj

Jajecznica Po Królewsku

Król Jaj

W drodze na szczyt

Schoberstein

W drodze na szczyt

Witajcie kochane ludki,
To my - Knubbel i Bubbel. Mieszkamy w Londynie i dzielimy wspólną pasję do podróży i jedzenia - ja zazwyczaj jem, a Bubbel gotuje:)
Mamy nadzieję, że na tym blogu znajdziecie wiele przesmacznych historii z naszego Knubblowo-Bubblowego życia i że będziecie tu do nas zaglądać z apetytem na więcej. K&B

Wiem, wiem, tytuł tego postu może brzmieć nieco kontrowersyjnie, banalnie, a co niektórzy powiedzieliby pewnie też, że jest po prostu nieprzyzwoity. Ale, zanim uciekniecie w popłochu przed nudą czy zgorszeniem, dementuję wszelkie spekulacje. W tym poście chodzi najzwyczajniej w świecie o jedzenie, a ściślej mówiąc, o to, jak zrobić najlepszą na świecie jajecznicę.

Jednak zanim przejdę do sedna. Jak wiemy, przed światowymi gwiazdami zawsze występuje support, wiec i ja nie odbiorę tej przyjemności naszej jajecznice, i nim opowiem wam o tym perfekcyjnym sposobie, troszkę was przygotuje na wielkie wejście jaj.

W piątek Bubbel oświadczył, że musi polecieć do Argentyny. Wiedziałam, że może ten wyjazd wypalić, ale w duszy sobie myślałam, że przecież w czwartek jest Mikołaj, więc może w ramach prezentu się ten wyjazd nie zdarzy. Lipa. Jest jak jest, rzeczywistości trzeba stawić czoła. Bubbel leci no i nie będzie prezentów w bucie o poranku 6 grudnia.

Chodziłam taka trochę struta cały wieczór, w nocy nie mogłam spać, a rano o 6 już miałam oczy jak pięć groszy i ze spania ani rusz. Wyszłam więc po cichutku (tak cichutko, jak to możliwe, gdy ma się te małe klepoczące, hobbitowe stopy) i próbowałam jakoś zorganizować sobie poranek. Zrobiłam listę prezentów, tych kupionych (żeby się nie pogubić w tym, co już mam) i tych jeszcze do zakupu. No i siłą rzeczy, do głowy wrócił mi Mikołaj. Myślę sobie, może spakuję mikołajowe prezenty, postawię sama Bubblowi buty w przedpokoju i go zaskoczę upominkiem jak wstanie. Mój przebłysk spontanicznego geniuszu bardzo szybko został stłamszony moją wewnętrzną potrzebą tradycjonalizmu. 6 grudnia to 6 grudnia. Wystawię mu buta w czwartek i dostanie prezent jak wróci. Tak sobie ze sobą ustaliłam i myślałam, że wytrzymam.

9:15, po 3 godzinach surfowania po amazonie, i reserczu z pustym żołądkiem, nie wytrzymałam i wracam do Bubbla. Okazało się, że ‘właśnie miał do mnie iść’. Miał, nie miał, wstaje, bo chyba widzi moją wygłodniałą po nocy twarz. (Nie wiem, czy też tak macie, ale ja w tygodniu to na śniadanie nie muszę jeść nic. Ale w weekend, jak tylko sobie pomyślę o tej parzonej kawie, o tym tościku i jajeczniczce… to wymiękam). Bubbel wstaje, przychodzi do kuchni i pyta co chcę na śniadanie ( tzn. właściwe to ja zamawiam przez aplikację, ale o tym to innym razem). Zamawiam to, co zwykle, no i w tym momencie Bubbel mówi; „A może zrobimy Nikolaus ( tak się to po niemiecku nazywa) dzisiaj? Walczę, walczę. Tradycjonalistka coś mi tam próbuje krzyczeć do ucha, no ale przecież nie dam rady doczekać. I tu następuje część bardzo spontaniczna, bardzo (nie)romantyczna. Bubbel w kuchni, ja w sypialni, pakujemy dla siebie Mikołaje.

Wiecie, że on ma taki patent na pakowanie prezentów w gazety? Sprawdza się zawsze! Po prostu pakuje w gazetę, ale jak zapakuje, to to tak wygląda ładnie, pomysłowo i cool! Doda jeszcze cukiereczka i jest prezent na 102. Prezenty spakowane, przynoszę buty ( wszystkie za małe do tych naszych kartonów) i myślę, że teraz będziemy otwierać. A tu się okazuje, że najpierw trzeba te jajka. I teraz już chyba muszę przejść do rzeczy, bo jak tego nie zrobię, to sobie stąd pójdziecie. Muszę jeszcze wspomnieć, że w żadnym wypadku nie ma tu żadnego przereklamowania, jednostronności, itp. Jeśli choć raz skorzystacie z przepisu króla, już nigdy nie zrobicie jajecznicy tak jak kiedyś. Więc proszę bardzo, oto on:

Jajecznica po Królewsku:

1. Do szklanej miski wbij jaja (szklana dlatego, że możesz dokładnie obserwować jajka z każdej strony i się upewnić, że są dostatecznie rozbite)
2. Widelcem niemalże ubijamy tak, żeby połączyć białka i żółtka w jedną całość i wtedy dodajemy odrobinę mleka (może być sojowe, migdałowe, itp) i sól do smaku
3. Przygotowujemy patelnię i dobrze ją rozgrzewamy
4. Na rozgrzaną patelnię wrzucamy odrobinę masła i oliwy z oliwek.                                          5.WAŻNE: upewnij się, że oliwa i masło połączą się ze sobą. Daj im trochę potańczyć razem na patelce w wirze emocji. Potem, przyłóż delikatnie rękę do patelki w bezpiecznej odległości, żeby sprawdzić temperaturę. Jeżeli czujesz gorąco z odległości około 10cm, to znaczy, że patelnia jest gotowa na jajka ( innymi słowy, patelnia musi być rozgrzana do około 170C i zdaniem Bubbla, rozpoznanie tego stanu przychodzi wraz z zdobytym doświadczeniem). Przelewamy jajka na patelnię.

6. WAŻNE 2 – nieustannie mieszamy jajka , w jednym kierunku. Zacznij od środka patelni i kiedy jajka zaczną zbliżać się do krawędzi, zamieszaj je z powrotem do środka. I znów, od środka, do krawędzi. Wiem, że brzmi to jak niekończąca się opowieść, ale wierzcie mi, diabeł tkwi w szczegółach.
7. Mieszaj aż  jaja pięknie się ułożą (będą wyglądały jak taka żółta pierzynka z chmurek) i zmniejsz gaz. Daj im jeszcze kilka sekund tej patelnianej intymności i ściągnij z gazu.
8. TAK – nie zapomnieliśmy o pieprzu. Dodajemy go na końcu, bo inaczej może dostać gorzki smak. WIEDZIELIŚCIE, ŻE PIEPRZ MOŻE ZMIENIĆ SMAK NA GORZKI? Ja nie!

Kilka ważnych tipów, które wyszły w praniu po tym, jak Bubbel zobaczył jak ja robie jajecznicę:

Pamiętajcie, że jajka smażymy, a nie kąpiemy w oleju. Niby takie proste, a wierzcie mi, niektórym się myli ( nie wskazujemy palcem, proszę).  Czyli upewniamy się, że: a) nie mamy za dużo tego oleju, tylko delikatnie pokrywamy nim patelkę. Rozmiar patelni  w proporcji do ilości jajek jest też bardzo istotny. Czyli, jeśli np. robicie jajecznicę z dwóch jaj, mała patelka jest ok. Ale jak już robicie z czterech, to za mała patelnia może spowodować, że wasze jajka się po prostu uduszą. I odwrotnie też, jak patelnia jest za duża na ilość jajek, to jest źle. b) pozwólcie, żeby ta oliwa i masło sobie trochę na tej patelce pobyły, żeby miały szansę być rozpalone do gorącościnie mylić proszę z NAPALONE). I c) mieszamy zawsze od środka do krawędzi i ZAWSZE w tym samym kierunku.

Efekt końcowy wart jest wysiłku i wierzcie mi, nasze Brzuszki, będziecie patrzeć na ten talerz pyszności rozdarci pomiędzy jedzeniem jajeczek tak szybko jak się da i trzymaniem ich na talerzu jeszcze dłużej, żeby się te smaczności za szybko nie zjadły.

W końcu po wykładzie Bubbla, zabieramy tę nasza damę do stołu i się zajadamy, a mi się przypomina, że przecież czekają Mikołaje. Chcecie, chcecie wiedzieć, co było? Jak nie chcecie, to i tak wam napiszę. Wiem, złośliwa dzisiaj jestem. Ma być o jajecznicy, a ja Wam tu przeciągam historie poranne. A potem was jeszcze mecze Mikołajami, jak wy musicie jeszcze czekać prawie pięć dni (pamiętajcie, zawsze można zrobić spontana tak jak my). A dostałam bread maker. Taką maszynę do chleba, która wypełni nam dom zapachem świeżutkiego, pulchniutkiego, szmaczniusiego chleba.

Obecnie jesteśmy na etapie testowania. Pierwszy chleb już się piecze, ale nic się nie martwcie nasze Brzuszki, jak już tylko przetestujemy kilka wersji, zdamy wam pełne sprawozdanie.

A póki co, to kończę. Już tak naprawdę – bez jaj!

Tytuł tego postu ma dwa powody. Pierwszy związany z miłością, drugi z … upartością, a może trochę też i z wysiłkiem fizycznym. Ale co ja Wam będę tutaj opowiadać półsłówkami. Zacznę jak to zawsze najlepiej – od początku.

Pewnie już się zorientowaliście, że Bubbel trochę mi tak zaszczepił miłość do Austrii. Jeszcze jakieś kilka lat temu Austria znaczyła dla mnie tyle samo, co Niemcy (sorry Bubbelku!). Było to spowodowane bardziej ignorancją, niż totalnym brakiem znajomości geografii (geografii mam trochę brak, jednak nie totalny brak. Ogólnie z kierunkami jest u mnie dość ciężko, co zazwyczaj zwalam na to, że jestem kobietą i mam wiele innych zalet). Miałam też w sobie taki policealny wstręt do niemieckiego (moje pierwsze w życiu wagary były właśnie z Niemca!). Moja pani profesor jechała z tym materiałowym koksem jak szalona, a ja po prostu nie mogłam ogarnąć. A mięliśmy 4 godziny w tygodniu. Strach miał wielkie oczy!

No i tak sobie żyłam w tej mojej ignorancji, jezykowstręcie, aż tu nagle bach! Bumbudubu, strzała amora we mnie strzeliła i wszystko mi się poodmieniało. Mówią, że miłość jest ślepa, ja mowię też, że i głucha. Bo, po pierwsze, Austria to teraz dla mnie oddzielna część świata, która nie ma nic wspólnego z Niemcami, a jak ktoś śmie twierdzić inaczej, to się denerwuję. Po drugie, niemiecki i austriacki to zupełnie dwie inne bajki. Austriacki jest słodki, taki zmiękczony jak podusia, taki o yummy normalnie. W dodatku do pierwszego i drugiego, to jak bym teraz mogła cofnąć czas i nie uciekać z tego Niemca, to bym była najszczęśliwsza. Ah te błędy młodości… No ale nic. Przyszło mi się teraz uczyć i idzie mi to powoli. Ale się nie poddaję. Bo co? Bo I can’t  stop, I won’t  stop. Bo i jeszcze do tego: I can’t  stop loving Austria. Naprawdę. Się zakochałam. W Bublu to już wiecie, ale w Austrii też. Przez niego. Continue reading

Kilka dni temu cofnęliśmy się w czasie. Tak dosłownie mówiąc, jakieś 200 lat, czyli mniej więcej trzy razy tyle, co ja i Bubbel mamy razem.
Po około 9 godzinach podroży z Londynu do Wiednia, wylądowaliśmy w końcu na ziemi austriackiej. Tak, 9 godzin. To żadna literówka. Tyle właśnie trwał nasz lot z lotniska Heathrow do Wiednia. Rozgorączkowany od słonecznego żaru Londyn otoczyły w końcu chmury, rozpętała się burza i tak oto utknęliśmy w samolocie przez kilka dobrych godzin.
Bubbel, zazwyczaj raczej niecierpliwy z powodu problemów technicznych, tym razem siedział cichutko jak myszka i z jeszcze większą cierpliwością spełniał każdą moja prośbę (a miałam ich tysiące, bo nic a nic nie mogłam usiedzieć na miejscu i po prostu brakowało mi zajęcia. Chciało mi się pić, potem zginęły mi słuchawki, jeszcze później chciałam pooglądać film, ale oczywiście zapomniałam sobie coś ściągnąć na komputer…Takie tam przyziemne problemy, mniej niż Bubbel regularnego podróżnika).

W końcu jednak dolecieliśmy na miejsce, gdzie przywitał nas lejący się z nieba wiadrami deszcz. Na szczęście nocleg mieliśmy zarezerwowany w hotelu Moxy – dosłownie kilka kroków od lotniska. Bardzo przyjazny, niedrogi i taki trochę cool.  Zresztą sami zobaczcie tu Moxy
Fajne jest to, że check in i check out można zrobić przez Internet, i w dniu wyjazdu można tylko wrzucić kluczyk do skrzyneczki (pod warunkiem, że nie jadło się, czy piło, niczego z mini baru) i już – żadnych kolejek przy wymeldunku.

Continue reading

Założę się, że bardzo dobrze znacie ten fakt o Wyspach Brytyjskich; tam ciągle pada. Deszcz przeplatany ze słońcem przynajmniej kilka razy dziennie. Ha-i tu nas Anglia zaskoczyła w tym roku. Od około dwóch miesięcy angielska pogoda (nie)rozpieszcza nas pustynnymi niemal gorączkami, żarem z jasnego nieba, nieistniejącym deszczem i po prostu najzwyczajniej mówiąc, latem z prawdziwego zdarzenia. Fakt stał się mitem, a Brytyjczycy oszaleli.

Ma to swoje minusy, owszem; podróż zatłoczonym metrem (bez klimatyzacji) na przykład, zwłaszcza od poniedziałku do piątku, w przymusowym sąsiedztwie zagorzałego fana Financial Times’a, który z uporem maniaka rozkłada gazetę w  przepełnionym rozgorączkowanymi ludzmi wagonie. Continue reading

Pewnie wielu z was zna taką jedną osobę, taką wariatkę pozytywnie zakręconą, która w dziedzinie prezentów, specjalnych okazji itp. ma głowę pełną pomysłów. Siedzi, myśli, kombinuje. Święta Bożego Narodzenia zaczyna 1 stycznia i już wtedy myśli, co by tutaj specjalnego zrobić, żeby każdy prezent był unikalny, godny zapamiętania i cudowny. Potem pakuje – po nocach, wczesnym rankiem, w każdej wolnej chwili. Bo opakowanie to część prezentu – bez niego nie ma magii.

I pewnie wielu z was poznało w życiu taka osobę, która uparcie, bez wahania, wierzy ciągle, że marzenia się spełniają, że wszystko dzieje się z przyczyny i, że jak się ma pomysł na coś, to się go łapie za kołnierz i się go wprowadza… w życie.

Ten post, ten pierwszy, jest właśnie dla kogoś takiego. Prezentowego geniusza z głową pełną pomysłów. nieustannych.
Ten post siedział w głowie, gotował się pod palcami, chciał się pisać, ale musiał czekać na specjalną okazję. Na dziś – 27 lipca 2018.

Sto lat Szostra:)

Pamiętasz, jak mi mówiłaś, że mam talent, że umiem pisać, że mam o czym? Wiem, że blog powstaje z jakieś osiem lat później. Że trochę czasu mi zabrało, żeby się zebrać w sobie, zdobyć na odwagę, znaleźć pomysł. Dzisiaj chyba jest wreszcie ten czas.

Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin moja Sis!

KC

Hanna