Kilka dni temu cofnęliśmy się w czasie. Tak dosłownie mówiąc, jakieś 200 lat, czyli mniej więcej trzy razy tyle, co ja i Bubbel mamy razem.
Po około 9 godzinach podroży z Londynu do Wiednia, wylądowaliśmy w końcu na ziemi austriackiej. Tak, 9 godzin. To żadna literówka. Tyle właśnie trwał nasz lot z lotniska Heathrow do Wiednia. Rozgorączkowany od słonecznego żaru Londyn otoczyły w końcu chmury, rozpętała się burza i tak oto utknęliśmy w samolocie przez kilka dobrych godzin.
Bubbel, zazwyczaj raczej niecierpliwy z powodu problemów technicznych, tym razem siedział cichutko jak myszka i z jeszcze większą cierpliwością spełniał każdą moja prośbę (a miałam ich tysiące, bo nic a nic nie mogłam usiedzieć na miejscu i po prostu brakowało mi zajęcia. Chciało mi się pić, potem zginęły mi słuchawki, jeszcze później chciałam pooglądać film, ale oczywiście zapomniałam sobie coś ściągnąć na komputer…Takie tam przyziemne problemy, mniej niż Bubbel regularnego podróżnika).
W końcu jednak dolecieliśmy na miejsce, gdzie przywitał nas lejący się z nieba wiadrami deszcz. Na szczęście nocleg mieliśmy zarezerwowany w hotelu Moxy – dosłownie kilka kroków od lotniska. Bardzo przyjazny, niedrogi i taki trochę cool. Zresztą sami zobaczcie tu Moxy
Fajne jest to, że check in i check out można zrobić przez Internet, i w dniu wyjazdu można tylko wrzucić kluczyk do skrzyneczki (pod warunkiem, że nie jadło się, czy piło, niczego z mini baru) i już – żadnych kolejek przy wymeldunku.
Rano pobudka o 8. Odbieramy auto i ruszamy w stronę Burgenland. Po drodze próbuje się dowiedzieć skąd wzięła się nazwa tego regionu, który rozciąga się wzdłuż części austriacko-węgierskiej granicy. Czytam na Wikipedii, ale trochę tam za dużo info i w końcu się poddaję. Decyduję, że jak już tam będę, to sama sobie wymyślę historię.
Bardzo szybki zastawiamy za sobą wibrujący życiem Wiedeń i przemieszczamy się w kierunku terenów, gdzie nie ma nic, prócz wysuszonych pól słoneczników, kukurydzy i.. jak się okazuje po około 1,5 godziny jazdy, torów kolejowych. Starych, nieużywanych przez pociągi, ale zdecydowanie nie pozostawionych samym sobie. Okazuje się, że z takich starych torów można stworzyć nie lada zabawną przygodę dla małych i dużych. I tak właśnie dojeżdżamy do krainy drezyn, niedaleko Lutzmannsburg.
A jest ich tam od wyboru, do koloru. Dla 2, dla 4, dla 7 – jak tylko sobie można zażyczyć. Nas jest siedmioro, więc wybieramy wersję 7-osobową. To są drezyny turystyczne, które działają troszkę jak rower: z przodu kierownica, pod nogami pedały i wio – pędzimy w tempie trochę ślimaczym, dostatecznie wolno, żeby podziwiać otaczającą nas przyrodę i dostatecznie szybko, żeby poczuć wiatr we włosach. Dla płci mniej gotowej na kilkugodzinne pedałowanie mam dobrą wiadomość – miejsc pedałujących jest na siedmioosobówce tylko 3. W tyle drezyny jest mały stolik na trunki i dwie ławeczki dla tych, którzy zostali stworzeni do odpoczywania, nie do sportu.
Nasza trasa miała troszkę więcej niż 20km i zajęła nam około 4 godzin. Po drodze dogoniliśmy rodzinę z maleńkim bobaskiem, a znowu na innym odcinku, to nas dogoniła zwariowana grupa austriackich chłopaków, którzy zdecydowanie poprawili sobie humory typowym regionalnym piwkiem. Bo po pierwsze, rozpierała ich energia, a po drugie, ich niemiecki nawet i dla tubylców był bełkotem trudnym do zrozumienia.
Ale piękno drezynowania polega też i na tym, że możesz się zatrzymać, gdzie chcesz, zdjąć drezynę z torów, i wrócić na trasę później. My tak też zrobiliśmy na pierwszym przystanku. To było jakieś 5km od startu. Tam kto mógł wypił spritzer (dla tych co się zastanawiają co to takiego tłumacze, że to po prostu winko z wodą gazowaną – pychotka) i zjadamy Appfelstrudel, czyli taki austriacki jabłecznik. Mniam.
Po małym posiłku chłopaki wciągają drezynę na tory i ruszamy dalej. Dla facetów, ta cała podróż to jednak trochę pracy. Co jakiś kilometr jeden musi wyskoczyć z drezyny, otworzyć barierkę. Ale jest frajda jak potem trzeba drezynę gonić Tzn. ja nie goniłam, ale chłopaki oczywiście tak!
W zależności od dnia tygodnia, jak już się dojedzie na miejsce, można wrócić tym samym środkiem transportu. Ale spokojnie, to nie konieczność. Można tez zamówić wesoły autobus, który zabierze was do punktu A, z którego już możecie pojechać dalej swoim autkiem.
Niestety strona drezynek nie jest przetłumaczona na polski, ale wklejam Wam link, bo tam jest telefon i jak się zadzwoni, to można pogadać po niemiecku albo angielsku: link do strony drezyn.
Po takim wysiłku – fizycznym i psychicznym (przecież jak widziałam tych naszych mężczyzn jak wyciskali z siebie siódme poty, to sama się zmęczyłam) trzeba oczywiście coś zjeść. Ja wciągam nockerl. To taka austriacka wersja gnochhi – pychotka.
Dzień powoli dobiega końca. Wracamy do naszej noclegowni i gramy w bridga. Tzn. ja się uczę, a wszyscy inni mają ze mnie polewkę.
Po jakichś 15 rundach bez wygranej, poddaję się i fundujemy sobie ostatnią frajdę na dobre spanie. Niedaleko nas jest pole golfowe. Chodziliście kiedyś po takim polu boso? Nie? Jeśli nie, to szybko szukajcie miejsca, gdzie możecie ściągnąć buty i po prostu spacerujecie. Po miękkiej, jak poduszka, taka z piórek, do spania, ziemi. Bosko! Spacerujemy tak długo, aż na telefony przychodzi nam wiadomość, że już jesteśmy na Węgrzech, więc powoli zawracamy. Rano czeka nas wyjazd z Burgenland – regionu, który od teraz, będzie słynął z drezyn:)
Ps. Trochę fotek z wycieczki poniżej:
Leave a Comment