Założę się, że bardzo dobrze znacie ten fakt o Wyspach Brytyjskich; tam ciągle pada. Deszcz przeplatany ze słońcem przynajmniej kilka razy dziennie. Ha-i tu nas Anglia zaskoczyła w tym roku. Od około dwóch miesięcy angielska pogoda (nie)rozpieszcza nas pustynnymi niemal gorączkami, żarem z jasnego nieba, nieistniejącym deszczem i po prostu najzwyczajniej mówiąc, latem z prawdziwego zdarzenia. Fakt stał się mitem, a Brytyjczycy oszaleli.
Ma to swoje minusy, owszem; podróż zatłoczonym metrem (bez klimatyzacji) na przykład, zwłaszcza od poniedziałku do piątku, w przymusowym sąsiedztwie zagorzałego fana Financial Times’a, który z uporem maniaka rozkłada gazetę w przepełnionym rozgorączkowanymi ludzmi wagonie.
Ale Bubbel i ja nie dajemy się pokonać mieszczańskiej wariacji. W weekendy unikamy metra, zatłoczonych ulic, przepełnionych przegrzanymi do czerwoności aut i szukamy miejsc, w których możemy w pełni korzystać z Great British Summer. Czasem szukamy inspiracji godzinami, czasem wyruszamy zupełnie w ciemno, a jeszcze kiedy indziej, po prostu przypominają nam się miejsca, o których słyszeliśmy, albo chcieliśmy zobaczyć.Wsiadamy na motor i jedziemy. Tak jak wczoraj!
Kiedy prawie 10lat temu przeprowadziłam się do Londynu z Suffolk, żeby pracować jako tzw. caretaker, miałam za zadanie przewieść moją podopieczną do małej wioski Chawton w hrabstwie Hampshire. Byłam tak zestresowana moja pierwszą jazdą autostradą po lewej stronie drogi, że nie za wiele udało mi się zapamiętać z tej wycieczki. Jedno jednak utkwiło mi w głowie; wszechobecny zapach lawendy i kilometry lawendowych pól, które towarzyszyły nam w drodze do domu Jane Austin. I właśnie wczoraj sobie o nich przypomniałam! Wpisałam w wyszukiwarce ‘pola lawendowe’ i okazało się, że wcale nie musimy jechać aż do Hampshire. Jakieś 60km od centrum Londynu, w hrabstwie Surrey, leży inne, prawdziwie lawendowe królestwo. Mayfield Lavender Farm. Idealne miejsce dla fanów natury, maniaków fotografii i namiętnych spacerowiczów.
Zgodnie z obietnicą Google Maps, dojazd do farmy zajął nam niecałą godzinę. Całe szczęście, zanim wyjechaliśmy, zrobiłam mały research – polecam wszystkim, żeby zaoszczędzić sobie nieplanowanych utrudnień:
1. Farmę Lawendową znajdziecie w nawigacji wpisując kod pocztowy KT17 3DW (139 Reigate Road). Na stronie farmy można też zobaczyć jak dojechać pociągiem/autobusem z Londynu.
2. Farma jest otwarta od 1 czerwca do 16 września, 7 dni w tygodniu od 9:00 do 18:00.
3. Wstęp to £2 ( najlepiej płatne gotówką, bo jeśli chcecie płacić kartą, trzeba stać w kolejce, a w gorączkach to nie jest za fajnie). Wstęp obejmuje już parking, także nie ma żadnych dodatkowych opłat.
4. Właściciele farmy zachęcają do odwiedzin w tygodniu. Jest wtedy mniejszy tłum ludzi, mniejsze kolejki, większa szansa na znalezienie parkingu. Ale spokojnie, kiedy braknie miejsc parkingowych, zawsze możecie zaparkować w sąsiadującym z farmą klubie sportowym.
Miejsce parkingowe znajdujemy dość szybko i here goes – wita nas zapach lawendy i wszechobecnego fioletu.
Obejście całego pola to jakieś 1,5 godziny. Dla leniuchów jest opcja 15-20-minutowej wycieczki wesołym traktorem (kosztuje £2). Zaraz potem idziemy do Cafe, żeby coś zjeść (np. lawendową bułeczkę) i napić się lawendowej lemoniady-pychotka! Niestety nie można organizować pikników z własnym jedzonkiem, ale w Cafe jest dostatecznie duży wybór tego i owego.
Właściwie można by tu spędzić cały dzień – spacerując, fotografując (farma organizuje konkurs na najlepsze zdjęcie). Można też zrobić profesjonalną sesję zdjęciową z własnym fotografem za małą opłatą lub uraczyć się tzw. popołudniową herbatką (afternoon tea).
My jednak wdychamy przepiękny zapach lawendy, popijamy ostatni łyk lemoniady i wyruszamy w dalszą drogę w poszukiwaniu miejsca na ochłodę. Google Maps w ruch – szukamy jeziora. Okazuje się, że z nimi w UK nie jest wcale tak źle, jak myślałam. Na mapie znajdujemy Frensham Great Pond. Małą plażę jakąś godzinę drogi od Pól Lawendowych (kod pocztowy GU10 3DX).
Na miejscu wciągam cheeseburgera z frytkami i zaraz potem rozkładamy się na piaskowej plaży wypełnionej po brzegi Polakami. Naprawdę, czułam się jak w Poznaniu na Starym Rynku! Bubbel ochrzcił tam swój przez rok przechowywany w szafie kocyk z Wimbledonu:)
Bubbel trochę popływał (ale narzekał, że jezioro jest za płytkie, bo im dalej wchodził, tym niżej sięgała mu woda). Potem chwila relaksu w słońcu i wracamy w drogę powrotną.
Myślałam, że to będzie już koniec przygody, ale i tym razem natura mnie zaskoczyła. Widoki po drodze zapierały dech w piersiach. Maleńkie uliczki, leśne drogi prowadzące do typowo angielskich domków w zaciszu lasu – po prostu cudowne.
Nawet droga autostradą była przepiękna. Miałam zakaz zatrzymywania (Bubbel wiedział, że jeśli zatrzyma się raz, to z tego razu zrobi się następny i następny, i nigdy nie dojedziemy!). Ale udało mi się go namówić na jeden przystanek – ładnie, co?
Po jakiejś godzinie jazdy wróciliśmy do Londynu. Szczęśliwi, trochę zmęczeni, zdecydowanie ze słoneczną ambą:)
Leave a Comment